BIELANY. Samowola właściciela działek przy ulicy Jamki trwa w najlepsze. Samorząd bezgranicznie ufa w sprawiedliwość Temidy i szczęśliwe zakończenie sądowego sporu, a mieszkańcy – zmęczeni czekaniem i brakiem wsparcia z zewnątrz – chcą załatwić sprawę po swojemu i zapłacić „okup” za użytkowanie drogi.
Wieloletni spór między Zygmuntem M. a miastem opisaliśmy w artykule pod koniec zeszłego roku (Psychiczny terror właściciela ulicy Jamki. Koszmar mieszkańców trwa już blisko dwie dekady!). Udało nam się dotrzeć i porozmawiać z kilkoma mieszkańcami ulicy Jamki. Z uwagi na trwający blisko dwie dekady zatarg z krewkim inwestorem oraz możliwe „retorsje”, woleli pozostać anonimowi. Jeden z nich bez ogródek wspominał o tym, że sprawa jest daleka od rozstrzygnięcia, a szanse na przysłowiowy happy end z każdym dniem wykładniczo maleją. Dla części lokatorów ostatnią deską ratunku był Urząd Dzielnicy Bielany. Przedstawiciele samorządu przez lata mamili mieszkańców wizją pomocy oraz szybkiego rozwiązania patowej sytuacji. Okazuje się, że po raz kolejny nie byli w stanie przekuć pięknych, populistycznych słów w czyny, a próby wsparcia czy mediacji z inwestorem zakończyły się spektakularną klapą. Jak twierdzą nasi rozmówcy prowodyr całego zajścia, z powodu swoich rzekomych, licznych konfliktów z miastem i dzielnicą, od dawna budzi postrach w kręgach samorządowych. Wygląda więc na to, że po raz n-ty zagrał na urzędniczych nosach, a ci – dla własnej wygody i bezpieczeństwa, okopali sią za fasadą przepisów i toczącego się od ponad 15 lat postępowania sądowego. Postanowiliśmy zapytać stołeczny oraz bielański ratusz o wcześniejsze kontakty z inwestorem oraz o to, czy jest jeszcze nadzieja dla mieszkańców feralnego terenu.
Odpowiedź, która rodzi jeszcze więcej pytań…
Odpowiedź dotarła do nas po… blisko dwóch miesiącach, a podpisał się pod nią – z upoważnienia prezydenta m.st. Warszawy, Włodzimierz Piątkowski, zastępca burmistrza dzielnicy Bielany. Chcieliśmy wierzyć, że zawarte w piśmie informacje rzucą więcej światła na sprawę, wyjaśnią pobudki inwestora, a terroryzowanym mieszkańcom wleją nieco otuchy do serc. Nic bardziej mylnego! Jedyne co zyskaliśmy, to przekonanie, że dzielnica nie ma pomysłu ani też środków prawnych na zakończenie absurdalnego i niezgodnego z prawem procederu.
Z pisma dowiadujemy się, że mimo nieuregulowanego na rzecz m. st. Warszawy tytułu prawnego do przeważającej części gruntów pozostających w pasie drogowym przedmiotowej drogi, stanowi ona drogę publiczno-gminną. Autor pisma gasi huraoptymizm czytelników kilka linijek niżej pisząc, że brak tytułu prawnego zdecydowanie ogranicza możliwość wykonywania jakichkolwiek obowiązków przez zarządcę drogi oraz planowanie jakichkolwiek inwestycji na przedmiotowym terenie. Przyjęta narracja jest pełna sprzeczności i brak w niej jakichkolwiek podstaw logiki oraz zdroworozsądkowego myślenia.
Skoro bowiem droga, jak twierdzi miasto, ma status gminno-publiczny, a „.. zgodnie z przyjętą powszechnie w orzecznictwie tezą, że droga publiczna nie może być własnością osób fizycznych i niepublicznych osób prawnych”, to dlaczego zarządca nie wykonuje na jej terenie ciążących na nim obowiązków? A teraz odwróćmy problem – skoro nie ma uregulowanej kwestii tytułu prawnego do przyległych gruntów, to nazywanie jej drogą gminno-publiczną jest praktyką mocno na wyrost…
Bezpodstawna i wygodna wiara w werdykt
Interpretację prawną zostawmy prawnikom, a my zajmijmy się faktami. Prawda jest taka, że urzędnicy od wielu lat przymykają oczy na samowolę tajemniczego inwestora, który bez żadnych konsekwencji postawił bramy przy wjeździe na Jamki od ulic Wóycickiego i Dankowickiej. A teraz wyobraźmy sobie podobną sytuację w ruchliwszej części Warszawy, np. na ulicy Marszałkowskiej czy al. Jerozolimskich. Przecież fala krytyki oraz internetowego hejtu zmiotłaby winnych urzędniczej indolencji z powierzchni ziemi, a nieuczciwe praktyki zdominowałby nagłówki wszystkich stołecznych gazet! Tymczasem na przedmieściach Warszawy ten chory proceder kwitnie w najlepsze. Oczywiście przy niekończących się, samorządowych deklaracjach oraz słowach wsparcia…
Wracając do pisma – w kolejnych akapitach nakreślono dotychczasowy przebieg procesu oraz jego aktualny status. „W wyniku ponownego rozpatrzenia sprawy, Wojewoda Mazowiecki w grudniu 2021 r. odmówił stwierdzenia nabycia przez Gminę Warszawa-Bielany gruntu zajętego pod część ulicy Jamki. Prezydent m st. Warszawy w tej sytuacji skorzystał z prawa wniesienia odwołania do organu II instancji za pośrednictwem Wojewody Mazowieckiego. Do dnia dzisiejszego nie ma rozstrzygniecie w przedmiotowej sprawie” – czytamy w piśmie. Z lektury całego tekstu jawi się obraz targanego poczuciem bezsilności samorządu, który postanowił ulokować swoją bezgraniczną wiarę w sprawiedliwy werdykt Wojewody Mazowieckiego i do czasu jego ogłoszenia, co może nastąpić za kilka lub kilkanaście miesięcy, albo i później i nie zamierza kiwnąć choćby palcem. Urzędnicy zapominają jednak o tym, że miecz Temidy to broń obosieczna. W razie porażki, Zygmuntowi M. przysługuje odwołanie od werdyktu, co po raz kolejny odwlecze finał sprawy, skazując mieszkańców Jamki na kolejne miesiące, a może i lata psychicznego terroru.
Czas gra na korzyść inwestora
A jak pokazały ostatnie miesiące strategia „gry na czas” to woda na młyn inwestora. Jego wieloletni plan oparty na zastraszeniu i wymuszaniu zaczyna przynosić wymierne efekty. Pod koniec zeszłego roku Zygmunt M. „złamał” dwóch właścicieli posesji, którzy podpisali umowę służebności gruntowej. Luksus przejazdu newralgiczną drogą kosztował każdego z nich 50 tysięcy złotych!!! Ich śladem chcieli pójść kolejni. Prowadzone na początku roku negocjacje co prawda utknęły w martwym punkcie (kością niezgody okazała się cena), ale kolejne miesiące oraz narastająca frustracja lokatorów z pewnością będą działać na korzyść inwestora. Możliwe, że bezsilność oraz brak perspektyw na „lepsze jutro” zmiękczą mieszkańców ulicy Jamki na tyle, że wkrótce zgodzą się na proponowane warunki. Sytuacja jest absurdalna. Z płaconych przez nich podatków utrzymywane są służby miejskie i sanitarne, które nie wykonują swoich obowiązków na przedmiotowym terenie! W obliczu urzędniczej indolencji część tych prac, np. odśnieżanie, spoczywa na barkach, a właściwie portfelach lokatorów. Czy w tej sytuacji miasto nie powinno poczuć się do winy i zwolnić ich z płacenia przynajmniej części podatków? Pisząc półżartem, zaoszczędzone w ten sposób pieniądze mogą zasilić kwotę zbiórki niezbędną do podpisania umowy służebności gruntowej. Aktualnie jest to jedyny, realny scenariusz, pozwalający mieszkańcom feralnej posesji uwolnić się z objęć nieuczciwego inwestora.
Urząd nabiera wody w usta
A co z osobą Zygmunt M. i jego wcześniejszą działalnością? Nasi rozmówcy są zgodni – to osoba dobrze „znana” na Bielanach i w mieście, a liczbą jego konfliktów i sporów można obdzielić przynajmniej kilku warszawskich awanturników. Urząd idzie w zaparte, że nie posiada wiedzy na temat aktualnie toczonych oraz przeszłych postępowań sądowych z udziałem krewkiego inwestora. Zakładam, że skoro mieszkańcy wiedzą o jego barwnej przeszłości, to urząd tym bardziej jest świadomy jego wcześniejszych lub aktualnych „dokonań”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że powoływanie się na brak dostępu do informacji to nic innego jak sprytny zabieg ukrycia szerszej prawdy o inwestorze, czyli próba zamiecenia brudów pod dywan. Ten z kolei ma się całkiem dobrze mimo podeszłego wieku. W oparach tajemniczości unoszących się nad jego głową, konsekwentnie realizuje swój złowieszczy plan…
P.S. Wisienką na torcie jest lakoniczne stwierdzenie w piśmie, że „przedmiotowa sprawa była omawiana na posiedzeniu członków Zarządu Dzielnicy Bielany”. Autor pisma pozostawia w sferze naszych domysłów przebieg oraz ustalenia z posiedzenia. Miejmy nadzieję, że debata wykroczyła poza „akademickie” ramy, a wypracowane na niej pomysły i rozwiązania przyczynią się do szybkiego zakończenia impasu mieszkańców z Jamki. Przynajmniej w taką wersję chcemy wierzyć…